Błędne koło

Zapytał mnie ktoś niedawno, dlaczego nie opowiadam się zdecydowanie przeciwko wejściu do Unii Europejskiej. Przecież Unia - organizacja handlowa, stworzona dla swobodnego przepływu towarów i pieniędzy nie jest przychylna wartościom ekologicznym, prowadzi do daleko posuniętej unifikacji, do zniszczenia małego - a więc prośrodowiskowego rolnictwa i do wielu innych procesów wpisujących się w bardzo niekorzystny dla zachowania bioróżnorodności proces globalizacji. Co prawda i w Unii mówi się o takich wartościach jak małe ojczyzny, są dyrektywy w dziedzinie ochrony środowiska, ale wszystko to sprowadza się do traktowania tych wartości jako towaru, co z kolei prowadzi do tworzenia dających się dobrze sprzedawać skansenów przyrodniczych i kulturowych.
Otóż z perspektywy biologicznej sprawa nie jest taka prosta.
Niewątpliwie słuszna, z perspektywy przyrodniczej, wizja Schumachera opisana w jego słynnej książce "Małe jest piękne", na płaszczyźnie społeczno-politycznej okazała się utopią. Znam działaczy ekologicznych, którzy w obliczu konieczności wyboru między życiem "ekologicznym", na niskim poziomie materialnym i z wysokim ryzykiem ekonomicznego kryzysu, a życiem we względnym luksusie zapewniającym ich dzieciom i rodzinie większą stabilizację, wybierali bez zastanowienia to drugie. Szczególnie właśnie dobro ich dzieci było nieraz czynnikiem decydującym, choć nie tylko ono. Dlatego ideały ekologiczne są tak popularne wśród ludzi młodych, bezdzietnych i ulegają ewolucji w miarę wiązania się w tradycyjne związki rodzinne. Istniejące gdzieniegdzie alternatywne wspólnoty są marginesem, bo choć dają nieco większe zabezpieczenie niż samotne życie, to nadal borykają się z niewyobrażalnymi trudnościami materialnymi i z trudnościami w konfrontacji z systemem edukacyjnym, który ma przygotować ich dzieci do sprawnego funkcjonowania w gospodarce rynkowej. Owszem, czasami sumienie ekologiczne każe bogatemu bourgeois poświęcać trochę wolnego czasu dla ratowania przyrody, ale jest to taki sam margines ich aktywności, jak sponsorowanie przez British Petroleum bezdomnych dzieci i ekologiczne projekty Unii Europejskiej.

mój, moja, moje

Wygrywa duży, silny i bogaty, choćby był brzydki lub kiczowaty jak hipermarket albo nowobogacka rezydencja w stylu rustykalnym (to taki sam ukłon w stronę regionalizmu, jak odpisanie 0,01% zysków korporacji na cele ekologiczne). Nie jest to tylko wina systemu. Biolodzy tłumaczą to zasadą, że mamy genetyczną skłonność do stawiania interesu osobniczego przed interesem gatunku i na tym polega proces ewolucyjnego doboru naturalnego. Każdy woli mieć własny dom, własną żonę, własne dzieci i zapewnić właśnie im jak najlepsze warunki. Ponieważ zasoby są ograniczone, dąży do tego, żeby dla siebie (swojej rodziny, firmy, organizacji) zebrać z tych zasobów więcej niż udaje się innym. Takie postępowanie zapewnia mu biologiczny sukces. Nie dla wszystkich jednak starczy miejsca przy stole i muszą być przegrani. Zasada win - win przy akceptacji obecnego systemu, to czysta hipokryzja.
Co prawda perspektywa ekologiczna pokazuje, że taka strategia zagraża życiu całej planety, ale jest to - w odczuciu indywidualnym - perspektywa odległa. Zajęcie się cudzymi dziećmi jest szlachetne, niemniej jednak bliższa koszula ciału, więc rodzinne domy dziecka prowadzą tylko nieliczni, najwrażliwsi, a pozostali fundują swoim dzieciom wszystko, na co ich stać i pomnażają swoje dobra, by stać ich było na jeszcze więcej. Interes gatunkowy, czy interes całego życia planety stanowi motywację dużo słabszą od interesu egoistycznego. Wszyscy kochają przyrodę, ale zdecydowana większość woli mieć dobry samochód i pieniądze, żeby móc z tej przyrody korzystać do woli, albo zafundować sobie swój własny ogród, niż wyrzec się tego w imię zaoszczędzenia zasobów planety. Co więcej, jeśli nawet ja - myślimy sobie - będę się wyrzekać dążenia do luksusu, to inni wcale tak nie postępują i w efekcie wyjdę na frajera. Socjobiolodzy pokazują, że w przyrodzie wygrywają egoistyczne geny, a nie altruistyczne. Ci, którzy uciekają na wieś, by żyć "niezależnie", takie idealistyczne oszołomy, przetrwają tam dopóki pod ich ekogospodarstwo nie podjadą spychacze budujące autostradę lub nitkę gazociągu. Wówczas nikt się z nimi nie będzie liczył, ani ich bronił. Ich przykład nie jest zresztą zaraźliwy, bo ludzie są na tyle inteligentni, że widzą utopijność takich wyborów. Najlepszym przykładem jest los Bruno Mansera, którego z puszczy na Borneo, gdzie skrył się przed cywilizacją, wygnały buldożery. Działając obecnie w Szwajcarii robi więcej dla ratowania lasów niż będąc przez 10 lat tych lasów niezależnym mieszkańcem.

globalizacja-unifikacja

Z procesem globalizacji wiąże się unifikacja. Wiele lat temu kształciłem się w zawodzie architekta. Już na studiach dowiedziałem się, że każde miejsce jest inne, że każdy region posiada niepowtarzalne cechy, każdy człowiek też jest inny. A jednocześnie w projektowaniu od dawna mamy do czynienia z tzw. projektami typowymi. Zgodnie ze sztuką projektowania czegoś takiego jak projekt typowy w ogóle nie powinno być. O ile jednak łatwiej wykonać typowe projekty i później je sprzedawać, niż za każdym razem udawać się na miejsce realizacji, poznawać lokalne uwarunkowania, lokalne materiały, kulturę i tradycję (której zresztą znaleźć już coraz trudniej). Typowy projekt, przedmiot i związane z nimi typowe potrzeby pozwalają lepiej i więcej sprzedawać. Jeśli jakiś towar można sprzedać, trzeba go powielić ile się tylko da, bo chodzi o jak największy zysk, żeby zapewnić sobie i swojej rodzinie sukces. Wymyśliliśmy reklamę, żeby konsumentom pokazać, co powinni kupować, żeby też odnieść taki indywidualny sukces. Walec unifikacji toczy się przez całą ziemię i niech nas nie łudzą gadżety regionalizmu - one też produkowane są seryjnie, a w hipermarketach łatwiej kupić "zdrową" żywność produkowaną przez "ekologicznych" wytwórców niż w małych sklepikach. Producenci zdrowej żywności muszą się łączyć w stowarzyszenia, żeby utrzymać się na rynku. Małe przegrywa z coraz większym. Proces ten może się załamać dopiero wówczas, kiedy zniknie rynek lub kiedy ludzie przestaną się kierować strategią sukcesu indywidualnego. Ale czy to jest w ogóle możliwe? Wybór alternatywnego do zatomizowanej rodziny modelu społecznego wymaga większego bohaterstwa niż udanie się na wojnę. Zawsze zresztą więzi rodzinne, przynajmniej w relacji rodzice - dzieci będą najsilniejsze. Interes jednostkowy, swojej puli genetycznej, jest silniejszy od interesu gatunkowego, nie mówiąc już o interesie całego życia na ziemi.

wróćmy do unii

Wróćmy teraz do Unii Europejskiej. Lekceważenie silniejszego, pozostawanie na uboczu, w poczuciu niezależności jest strategią bardzo ryzykowną. Po pierwsze silniejszy zawsze może bezwzględnie i bezkarnie wykorzystać słabszego. Historycznych przykładów dostarczają rozbiory i inne formy wymuszonego uzależnienia. Co więcej, w gospodarce rynkowej, która już obecnie jest globalna, zdarzają się załamania rynku finansowego, prowadzące nawet do dewaluacji pieniądza, co często kończy się krwawymi rozruchami. Większy i bogatszy gwarantuje automatycznie większe bezpieczeństwo i szerszy wybór strategii bezpieczeństwa. Oczywiście, wszystko to nie dzieje się "za darmo". Ktoś płaci odpowiednią cenę za bezpieczeństwo "większego". Ostatecznie tym kimś jest przyroda. Nieograniczony wzrost prowadzi także w końcu do załamania i katastrofy, ale większość ludzi nie martwi się zbyt odległą perspektywą. Jeśli ktoś toczy nawet samobójczą wojnę z własnym środowiskiem życia, co przynosi mu chwilowe sukcesy, to większość z nas woli być po stronie zwyciężającego. Mieszkańcy Białowieży wolą wycinać Puszczę niż utworzyć tam park narodowy, bo "wielkie" Lasy Państwowe z wyciętych dębów od razu dają im pieniądze, a Lasy głoszą, że jak załamie się gospodarka w Białowieży, to LP są wystarczająco duże, żeby zrekompensować brak środków z zysków z lasów wycinanych gdzie indziej. Decyzja mieszkańców Białowieży jest więc zrozumiała. Solidarni z inaczej myślącymi jesteśmy dopiero wówczas, kiedy dochodzimy do muru i we wspólnym wysiłku widzimy jakąś szansę, by ten mur zburzyć. A jeżeli za murem nie ma już niczego? Wówczas nie będzie solidarności, lecz walka na śmierć i życie, przynajmniej w obronie swojej rodziny. Interes jednostkowy będzie nadal główną strategią. Na razie jednak przyłączenie się do większego gwarantuje większe bezpieczeństwo - kierunek marszu nas mniej interesuje.

dwie drogi

W obliczu dylematu: przyłączyć się do Unii, czy nie, mamy do wyboru dwie drogi. Pierwsza - przyłączenie się do silniejszego, nie wyklucza wcale dalszych wysiłków, by zmienić kierunek marszu, choć zniszczenia tych wartości, które jeszcze u nas przetrwały będą raczej nieuchronne. Druga, bardziej ryzykowna, wcale nie gwarantuje zmiany kierunku marszu w ramach słabszej, oddzielnej struktury. Przecież i tak ośrodki władzy nie będą reprezentowały innego kierunku tzw. rozwoju, niż obowiązujący w Pierwszym Świecie, chyba, że Polska stanie się państwem teokratycznym kierującym się wartościami duchowymi, a nie materialnymi, ale dla takich państw przeznaczone są interwencje Wielkiego Brata. Jeśli globalny system wzrostu za wszelką cenę załamie się dość szybko (czemu będzie towarzyszyć ogromna masa cierpienia i przemocy), możemy wygrać na względnej niezależności, bo mamy jeszcze drobne rolnictwo i nieporównywalnie bogatsze zasoby przyrody, a część z nas potrafi sobie lepiej dać radę bez zabezpieczeń cywilizacyjnych niż społeczeństwa krajów wysokorozwiniętych, ale w takim przypadku w dużo lepszej sytuacji będą tzw. kraje zacofane.
Wydaje się, że radykalna zmiana kierunku obecnej cywilizacji możliwa będzie dopiero po silnych korektach poczynionych przez samą przyrodę. Może ona całkowicie wyeliminować nasz gatunek, może też wymusić głębokie zmiany. Ogromna ilość środków niszczących, jakie człowiek zgromadził, prędzej czy później zostanie jakoś użyta, uciekać raczej nie mamy dokąd. O jakości i kształcie życia, które przetrwa to załamanie obecnego systemu zadecyduje istniejąca jeszcze dzika przyroda. Ona również może w jakimś stopniu zapewnić nam schronienie. Opór przeciwko takim unijnym regulacjom, jak Wspólna Polityka Rolna UE eliminująca małe gospodarstwa jest niezbędny, bo jeżeli teraz zaczniemy się z tym zgadzać, to tym bardziej będziemy obojętni, jeśli Polska przyłączy się do Unii. Z samego faktu przyłączenia nie wynikają dla mnie jednak jasne wnioski. Jeżeli prawdą jest, że człowiek, uwarunkowany genetycznie, kieruje się tylko jednostkowym interesem, to perspektywy są marne. Perspektywa głębokiej ekologii mówi jednak co innego. Możemy swoje indywidualne "ja" poszerzać na innych ludzi i gatunki. Wymaga to jednak podejmowania indywidualnego wysiłku. Świadectwo temu wysiłkowi dajemy broniąc zachowanych jeszcze resztek dzikiej przyrody. Wówczas nasz jednostkowy interes rozszerza się na wilka i las. Prawdopodobnie nie powstrzymamy dominującego nurtu zwyciężania "większego" i "mocniejszego" ale chroniąc resztki dzikości zwiększamy szansę przetrwania, po dojściu pochodu cywilizacji pod ścianę. Oczekiwanie od ludzi wyrzeczeń i rezygnacji ze strategii indywidualnego sukcesu jest utopijne (opór przed wejściem do Unii jest motywowany najczęściej tym samym jednostkowym egoizmem, który stanowi o sile Unii) natomiast domaganie się ochrony dzikiej przyrody czasami się udaje. Chodzi o to, ile uda się uratować w tym wyścigu pod ścianę.

Janusz Korbel

[Poprzedni | Spis treści | Następny]