O niebezpieczeństwie monokultury duchowejJak ogólnie wiadomo, największym skarbem przyrody jest jej bioróżnorodność - wielość gatunków, bogactwo genowe populacji, itp. cechy ekosystemów. Za największe zagrożenie ekologiczne powszechnie uważane jest nie co innego, jak właśnie dramatyczne zmniejszanie się bioróżnorodności w wyniku degradacji środowiska i wprowadzania monokulturowych upraw i takiejż hodowli na wielkich obszarach. Ważnym elementem świadomości ekologicznej jest przekonanie, że przemysłowe metody eksploatacji środowiska, choć w perspektywie krótko - i średnio okresowej pozwalają maksymalizować zyski przez uproszczenie procesu produkcji żywności - na dłuższą metę są nie tylko nieopłacalne (gleba wyjałowiona monokulturową uprawą wymaga coraz większej ilości chemii, która nie jest za darmo), ale wręcz samobójcze nie tylko ekologicznie (używane w nadmiarze substancje nawożące, wymywane do wód podziemnych i wprowadzane do globalnego obiegu, nie są dla środowiska obojętne, a wręcz przeciwnie). Monotonia żywienia, wynikająca z monokulturowości upraw jest istotnym czynnikiem obniżającym zdrowotność społeczeństw. Na ten fakt zwracają zresztą uwagę zgodnie i ekolodzy, i przedstawiciele "oficjalnego" nurtu polityki żywnościowej - eksperci organizacji międzynarodowych, takich jak choćby FAO. O ile w sferze materialnej, czy też przyrodniczej, świadomość niebezpieczeństw, jakie niesie monokulturowość jest na tyle znaczna, że potrafi już, choć na niewielką skalę, uruchamiać i zamysł, i pieniądze, o tyle w sferze kulturowej - dla człowieka przecież równie ważnej, a może i istotniejszej niż przyrodnicza! - świadomość niebezpieczeństwa monokulturowości nie jest wielka, wręcz żadna. Przy czym monokuktura duchowa, to nie tylko wielokrotnie już wyklinane a wszechobecne MacDonaldy i myszka Miki, czyli powszechna amerykanizacja w najpłytszym, a przez to najgorszym wydaniu; to przede wszystkim zanik lokalnych tradycji, właściwych małym społecznościom. Udaje się wprawdzie od czasu do czasu stworzyć a nawet utrzymać przez dłuższy czas jakąś małą wspólnotę, skupioną wokół silnej osobowości lub eksperymentu społecznego , ale rekwizyty, jakimi się ta wspólnota posługuje, materialne i nie, są rodem z nielubianej przez zwolenników rożnorodności i lokalności globalizacji. W efekcie społeczności takie, nie mając czegoś specyficznie "swojego", a tylko zawłaszczając elementy kultury masowej, łatwo rozmywają się w anonimowej masie, gdy zabraknie przywódcy. Powstają i inne niebezpieczne zjawiska: wspólnota, niepewna siebie ani swojej tożsamości, łatwo staje się ksenofobiczna. Przykładami.takich całkowicie spaczonych lokalności są niektóre subkultury młodzieżowe na betonowych osiedlach. Tymczasem, gdyby istniała autentyczna wielokulturowość, zakorzeniana przez czas dłuższy i wpajana, jako coś oczywistego od dziecka - zjawiska lęku przed "obcymi" i wynikające stąd nieufność a nawet agresywność, byłyby zapewne marginalne. Żyjemy jednak w czasach, gdy globalizacja (także globalizacja idei i zachowań ludzkich) dopiero zaczyna swój zwycięski pochód przez świat. Pewne jej elementy są bez wątpienia pożyteczne (takie, jak choćby standardy technologiczne, ekonomiczne, czy... ekologiczne), inne trzeba zdecydowanie tępić. Wśród tych ostatnich na pierwszym miejscu bez wątpienia postawimy ekonomiczną z ducha swego zasadę "równania do najniższego wspólnego mianownika", w kulturze masowej obowiązującą jako dogmat, a dla postulowanej tu wielokulturowości zabójczą. Zasada ta nakazuje tak preparować treści kulturowe, aby były zrozumiałe dla możliwie najszerszych rzesz odbiorców. Tylko wtedy produkty kultury będą możliwie do skomercjalizowania na wielką skalę. A ponieważ w skali świata gros odbiorców to ludzie niewykształceni i niezbyt przygotowani do aktywnego kształtowania kultury, przeto i treści ulegają niemiłosiernemu zwulgaryzowaniu. Potem już spirala nakręca samą siebie: odbiorca masowy jest niepewny siebie i zależny od podawanych mu treści, którymi się utwierdza. Jest zatem oczywiste, że będzie konserwatywny, więc nie ma wielkich możliwości stworzenia dla niego czegoś nowego i odkrywczego. Zasadę tę lapidarnie ujął kiedyś jeden z managerów EMI Records: "nowa płyta może być dowolna artystycznie, jeśli tylko będzie wystarczająco podobna do takiej, co się już dobrze sprzedała!". W praktyce twierdzenia takie i podobne zamykają twórcom drogę ich własnego rozwoju a odbiorcom szansę na awans do wyższej kategorii kulturowej. Następuje zalew rynku produktami dobrze opakowanymi marketingowo, lecz miałkimi. I - co najgroźniejsze - samorodni twórcy, z jakich "od zawsze" rekrutowali się luminarze kultury jako takiej, też równają do zastanego poziomu, bo inaczej nie mają szans na wypłynięcie. Gdy nawet zdobędą już pewną pozycję i związaną z tym niezależność - nie są przeważnie zdolni do tworzenia nowych wartości. Lustrzanym odbiciem tego procesu jest grupa permanentnych buntowników i prowokatorów, która też niczego nie tworzy, bo całą energię kieruje w bunt zamiast w twórczość. Wszystkie te zjawiska są w większym lub mniejszym stopniu powiązane z monokulturą duchową. Monokultura duchowa nie jest, jak można by pomyśleć, tylko nieodrodnym dzieckiem globalizacji i spłycania powszechnego. Istnieje od dawien dawna. Od przysłowiowych niepamiętnych czasów wszelcy zdobywcy starali się nie tylko eksploatować gospodarczo podbite ziemie, ale i wykorzenić ich rodzime bogactwo kulturowe, zastępując je kulturą własną, powielaną na skalę opanowanego imperium. W najlepszym wypadku owo bogactwo było zawłaszczane i przykrawane do potrzeb ideologii aktualnie panującej. Postępowali tak Asyryjczycy, Babilończycy, Chińczycy, Rzymianie, Mongołowie a w czasach nowszych Napoleon, naziści i Rosja sowiecka; dokładnie tak czynili też wszelkiej maści misjonarze "objawionych" religii. Ale też nawracający świat na swoją wiarę zdobywcy aspirowali do kultury elitarnej, wskutek czego szybko się cywilizowali. Pozostawiając jednocześnie lokalne korzenie - które choć nie należące do kultury "wysokiej" i mocno zdewastowane, były nadal żywe i płodne. Kultura służyła jako legitymacja władzy, więc musiała być na miarę ambicji władzy. Dopiero masowa komercjalizacja kultury w wieku XX pokazała, jak zgubne mogą być skutki ujednolicania kultury na skalę globalną. W efekcie dzisiejsza kultura masowa jest niesłychanie uboga w propozycje duchowe i sztucznie utrzymuje swoich odbiorców na niskim poziomie mentalnym. Kultura zaś dawniej nazywana "wysoką", nie mogąc czerpać ze zubożonych korzeni, dziwaczeje i traci kontakt ze światem realnym. Zjawisko monokulturowości duchowej jest groźne także dla ekologiczności sensu stricte, zajmującej się ochroną środowiska. Człowiek bowiem powiela wokół siebie to, co ma w sobie, w tym przypadku monokulturę. Nie przypadkiem, że powstanie wielkich monokulturowych upraw zbiega się czasowo z rozplenieniem się lichych treści kultury masowej. Także wielkie i małe totalizmy XX stulecia to wyjątkowo odrażający przejaw monokulturowości duchowej. W imię obowiązującej w ekologizmie ochrony różnorodności warto się zainteresować i różnorodnością kulturową. Wspierać jej ideę, zaszczepiać tam, gdzie z różnych przyczyn nie funkcjonuje i wspomagać na miarę możliwości tam, gdzie już lub jeszcze jest. Bo właśnie w różnorodności siła, jak przekonująco udowodnił to Renee Dubos w wydanej przed kilku laty książce pt. "Pochwała różnorodności". Gdy w nas będzie dla różnorodności kulturowej przyzwolenie, gdy rozkwitnie nieodmiennie związana z nią tolerancja - także i bioróżnorodność lepiej będzie rozumiana i bardziej naturalnie praktykowana na co dzień. Włodzimierz H. Zylbertal |