Dłużej regionalizmu
niźli globalizmu

Bressla

I

Należę do pierwszego pokolenia wrocławian, które nie pamięta ani wojny, ani odbudowy. Dla mnie i moich rówieśników, urodzonych u początku lat 60., polski Wrocław jest czymś oczywistym. Gdy trwały propagandowe przerzucania się rewizjonizmem, miałem kilka lat, zdecydowanie za mało, bo cokolwiek z tego zrozumieć, zaś w chwili, gdy niemiecki kanclerz ostatecznie potwierdzał nienaruszalność pojałtańskich granic, docierało do mnie tylko tyle, że to naprawdę moje miasto.

Mniej oczywiste dla tego porządnie indoktrynowanego pokolenia, do jakiego się zaliczam, był fakt, że Wrocław był przez stulecia ani polski, ani niemiecki, ani czeski, lecz jednocześnie i taki, i taki, słowem - WIELOKULTUROWY. Nie było tego w oficjalnych programach szkolnych w czasach osławionej "propagandy sukcesu", choć uczciwie przyznać trzeba, że niejeden licealny historyk, gdy się go po obowiązkowych lekcjach zapytało o te sprawy, opowiadał o nich chętnie i ciekawie. Ci, którzy pytali, wiedzę o wielokulturowości zdobyli, bo w PRL nie była ona pilnowana tak dokładnie, jak to dziś podają ludzie naprędce dorabiający sobie przeszłość kombatancką. Tak zatem była gdzieś ta wielokulturowość, choć obecna we wrocławskiej świadomości, jednak ukrywana "w tle" na tyle, na ile to było możliwe. W latach 80., gdy tylko najżyczliwsi komunizmowi wyznawcy widzieli przed nim jakąkolwiek przyszłość, Wrocław, dzięki najpierw konspiracyjnej, a potem coraz jawniejszej pracy historyków i publicystów stopniowo nabierał odwagi do wypowiedzenia drugiego obok wielokulturowości słowa, które dziś coraz silniej tożsamość naszego miasta: słowa "regionalizm". Zastanawiano się, co to jest "wrocławskość", nieśmiało wypowiadano głośno niemieckie nazwy ulic, publikowano stare sztychy i fotografie. Jednocześnie odchodziła, wraz ze swą generacją, stara legenda związana z Wrocławiem jako substytutem bezpowrotnie utraconego Lwowa. A te dwa miasta, mimo ogromnych zda się różnic, łączy więcej, niż się powierzchownie wydaje. Regionalność, wielokulturowość, otwartość, tolerancja i duma z tych wartości zostały żywcem przeniesione z ukraińskich stepów na odrzańskie wyspy. Mieszanka ta, fermentując, dojrzewając i szlachetniejąc, dała w końcu, to co dać musiała: wielki boom i szansę Wrocławia już nie na tle Polski, ale niepostrzeżenie formującej się nowej Europy. Dodajmy - Europy nie NARODOWYCH państw, ale WIELOKULTUROWYCH regionów, których Dolny Śląsk ze swą metropolią był przez wieki przykładem bardzo jasno świecącym.

II

Wbrew tyleż powszechnym, co bzdurnym mniemaniom, kategorie takie jak "naród", "państwo narodowe", "interes narodowy" nie są historycznie zbyt głęboko zakorzenione, zaś popularne w latach 60. szermowanie nimi, na przykład dla uzasadnienia "odwiecznej" jakoby polskości Ziem Odzyskanych było, co dziś jest już stwierdzeniem banalnym, zwykłym propagandowym nadużyciem. Bo też takie kategorie jak "naród" są tworem kultury o wiele bardziej abstrakcyjnej niż ta, którą wytworzyło państwo Piastów. Narodowość, tak, jak się ją rozumie w Europie Zachodniej, to przede wszystkim jedność języka i władzy centralnej. Akurat na Zachodzie te cechy zaistniały stosunkowo wcześnie, bo tamtejsi królowie robili sporo dla uświadomienia swym rycerzom barw sztandarów, pod którymi walczyli. Ponadto model władzy, który tam się kształtował od połowy średniowiecza, jest z ducha swego centralistyczny. Odwrotnie działo się w krajach "Mitteleuropy", gdzie władza centralna nigdy nie była zbyt silna, więc i o kategorię narodu trudniej. Tu spoiwem bywała, jak w Polsce, przynależność stanowa, co zaowocowało pojęciem "narodu szlacheckiego" albo, jak w cesarstwie austro-węgierskim, kult osoby panującego. Równie silnie "narodotwórczy" bywał język, czego dowodem koronnym niechże będą przykłady Polski w całym XIX w. i Czech drugiej połowy tego stulecia. Historia rodzima i mit Polaków wprawdzie bez państwa, ale z "narodem Księgi" jest powszechnie znany, a warto przypomnieć, w Czechach dopiero w połowie XIX w. właśnie język, odtwarzany ze strzępów, pociągnął za sobą utworzenie narodu w rozumieniu nowożytnym.

Zanim wykrystalizowały się narody, czynnikiem skupiającym ludzi bywało wyznanie religijne lub... regionalizm właśnie.

III

Region jest tworem naturalnym: tworzy się nieraz wiekami i poszerza się do chwili, gdy nie stanie się praktycznie samowystarczalny. Gdy to nastąpi, zasklepia się nieco i dalej nie rośnie. Znane z historii regiony, choćby takie, jak nasz dolnośląski, nie bardzo odczuwały potrzebę poszerzania swych granic geograficznych. Co najwyżej ekspandowały nieco gospodarczo. Region - to konkret, kawał ziemi, z miastami, wioskami, drogami, miejscami kultu i polami uprawnymi. To taka "mała ojczyzna", na tyle jednak wielka, by nie wpędzać mieszkańców w klaustrofobię. W dodatku regiony mają dziwną właściwość: nie mają wyraźnych granic. Na kresach regionu, wiele kilometrów od umownych granic administracyjnych już widać obyczaje i słychać mowę regionu sąsiedniego. Przejście jest więc płynne, o wiele bliższe naturalnemu przenikaniu się ludzi i kultur, niż powszechna dziś sztywna reglamentacja przepływu ludności, obyczajów, towarów i usług. Czekające nas po wejściu do Unii zniesienie administracyjnych granic stworzy znów sprzyjający klimat dla regionalizmu. Zresztą - regiony istniały także w zachodniej Europie od bardzo dawna. Właśnie one stworzyły solidny fundament pod sprawną władzę scentralizowaną, bo regionalne korzenie każdego obywatela chroniły jego tożsamość w szybko biurokratyzujących się państwach nowożytnych. A tam, gdzie te regionalne korzenie były niszczone i zastępowane ogólnopaństwową propagandą..., tam wyrosły wielkie totalizmy dwudziestowieczej Europy. Nie jest przypadkiem, że zarówno nazistowskie Niemcy, jak i stalinowska Rosja to kraje, które przed wprowadzeniem totalizmu miały tradycje regionalne. Pierwsze, co ich dyktatorzy zrobili, to było właśnie zniszczenie regionów: w Rosji sowieckiej przymusowa kolektywizacja, wywózka i mieszanie narodów, w hitlerowskich Niemczech zduszenie regionalnych tradycji kulturowych i samorządowych i zastąpienie ich brunatną sztampą. Co jeszcze ciekawsze, tam gdzie szanuje się regionalizm, tam i ogólnopaństwowa ideologia ma się dobrze. Jedną z przyczyn klęski komunizmu było równanie wszystkich krajów (i regionów) sowieckiego imperium do moskiewskiego wzorca. Jedna z tajemnic sukcesu gospodarczego i politycznego krajów UE polega m.in. na tym, że kraje te pozostawiły regionom sporą autonomię: przykładem może być choćby federacyjna struktura powojennych Niemiec, wiernie odtwarzająca przedfaszystowskie zróżnicowanie regionalne tego kraju.

IV

Twory zbyt wielkie stają się nieuchronnie ociężałe i niezdolne do stawiania czoła wyzwaniom nowych czasów. Jeśli jeszcze tworom takim damy do ręki władzę nad ludźmi, totalizm jest raczej pewny. Można oczywiście usprawniać twór zbyt wielki, np. dając mu sprawną łączność, albo potężne bazy danych o obywatelach, ale skutek z tego będzie taki, że totalizm się umocni, a jego zwalczanie będzie trudniejsze. Pamiętajmy, że wielkie totalizmy XX stulecia nie byłyby możliwe bez telefonu, radia, samochodu, kolei, bez systemów gromadzenia i przetwarzania danych. Techniczne wynalazki, które w założeniach swych twórców miały uwolnić ludzi od codziennych uciążliwości, w praktyce posłużyły tyranom do dokładniejszego zniewolenia ich poddanych. To znamy ze szkolnych czytanek jako kolejne stopnie eskalacji: absolutyzm - militaryzm - kolonializm - imperializm. Dziś wypada dodać jeszcze globalizm, jako logiczne ukoronowanie tego procesu. Na szczęście totalizm globalny w wykonaniu wielkich koncernów jest chwilowo tylko ekonomiczny a nie polityczny, czy militarny. Ale ostatnie posunięcia USA, które są światowym eksporterem globalizmu, optymizm ten poddają mocno w wątpliwość.

Chwilowo, dzięki zaprzężeniu komputerów do obróbki danych, twory globalne jakoś tam funkcjonują, choć dzieje się to kosztem ruiny środowiska naturalnego i rozpadu relacji międzyludzkich. W pogoni za mnożeniem zysków globalizm szuka miejsc, gdzie praca jest tania, a jak się je znajdzie, to funduje tam iście totalistyczne warunki życia. Ale na dłuższą metę tak być nie może, bo nie można bez końca przenosić produkcji w pogoni za niższymi kosztami pracy. Gdziekolwiek bowiem ulokujemy tanią produkcję, tam szybko ona tania być przestaje. Można oczywiście zaszantażować biedne kraje i regiony, że się produkcję wycofa, że znowu będzie tam bieda i tak oto kraj, czy region "zmięknie" - ale nie można tego robić w nieskończoność. Wcześniej czy później nastąpi wyrównanie kosztów pracy na całym świecie i globalizm osiągnie kres swojego rozwoju ekonomicznego, bo mitologicznie i kulturowo skończony jest od dawna. Jego obietnice techno-konsumpcyjnego raju dla wszystkich poważnie traktują już tylko ogłupiane agresją marketingową dzieci. Tak zatem czas na nowe mity, choć nieprędko zawładną one umysłami mas, a jeszcze później stworzą fakty społeczne i kulturowe. A gdy stworzą - szansę na historycznej scenie będą miały regiony, choćby takie jak ten, którego jednym z symboli jest moje szybko ewoluujące miasto Wrocław.

V

Unia Europejska, do której z taką gorliwością zdąża Polska, jest już i bez nowych państw-kandydatów, tworem porządnie ociężałym i zbiurokratyzowanym. Gdy przyjdzie do włączenia dziesięciu nowych organizmów gospodarczych i politycznych, może tego nie wytrzymać. Może, nie żeby się od razu rozpadła w sensie organizacyjnym; sądzę, że to akurat jej nie grozi, że raczej więcej będzie niezbyt sensownych przepisów, marnotrawstwa i kłótni o dopłaty, niźli rokoszów i secesji. Natomiast nieunikniony wydaje się rozpad ideologiczny, a nawet więcej - mitologiczny Unii. W sensie mitologicznym UE pozostała Wspólnotą Węgla i Stali z lat 50. minionego stulecia, czyli unią gospodarczą - i niczym więcej. Poza ogólnikowymi hasłami "jednej Europy" nie ma ona wiele do zaoferowania sferze kulturotwórczej. Żywy, jeszcze w chwili narodzin myśli zjednoczeniowej mit protestancki, z jego etosem pracy i uczciwości kupieckiej, jest dziś praktycznie martwy. To samo można powiedzieć o uniwersalizmie chrześcijańskim. W tej sytuacji za ideologię coraz częściej służy importowana zza Atlantyku nieapetyczna papka myślowa, jakieś mętne skojarzenie konsumpcjonizmu z misją nieomal religijną. Jednocześnie kraje kandydujące, choć gospodarczo z Unią równać się nie mogą, kulturową pustynią zdecydowanie nie są. Nawet i więcej: bogactwo tradycji WIELOKULTUROWEJ przynajmniej części tych krajów jest nieporównanie większe, niż w Europie Zachodniej, która po niezliczonych wojnach religinych, po niezliczonych autodafe i doprowadzeniu tą brutalną metodą do jedności etnicznej, teraz z przerażeniem odkrywa problem imigrantów i konieczności ułożenia się ich współżycia ze społecznościami autochtonów. Mają zatem kandydaci co wnieść, choć raczej mało prawdopodobne jest, by było to tyleż ksenofobiczne, co aroganckie pouczanie Europy o "jedynie słusznych" wartościach moralnych, w jakim to pouczaniu celuje ostatnio część polskiego kleru i idący na jego pasku politycy. Tym, co kandydaci wnoszą, jest właśnie odnowiona tradycja regionalna, która może stać się (oby!) punktem wyjścia do trzeźwienia po tyleż złudnych, co wyniszczających glob rojeniach narodów o globalnej supremacji gospodarczej.

Jednym z laboratoriów takiej odnawiającej się, dodajmy bardzo nowoczesnej, świadomości regionalnej, jest właśnie Dolny Śląsk.

VI

Powikłana historia naszego regionu jest dość dobrze znana i nie ma co jej tu przypominać. Warto natomiast z tej historii wydobyć ten jej wątek, który stosunkowo rzadko jest przypominany: ową charakterystyczną "jedność w wielości", czyli fakt, że przez długie stulecia mieszkańcy tego tworu, bez względu na to, czy byli to Niemcy, Żydzi, Polacy, Czesi, czy mniej licznie występujące inne nacje - czuli się przede wszystkim obywatelami swego regionu, traktując go jako na wpół niepodległe państwo. Podstawy do tego były: przez większą część swych dziejów region ten był wcale silny gospodarczo, a politycznie zręcznie lawirował między ościennymi potęgami, nie dając się do końca opanować żadnej z nich. Była to zresztą dewiza wszystkich miast kupieckich, które swą pozycję zawdzięczały przedsiębiorczości obywateli. Takie były np. miasta hanzeatyckie. Przewalające się przez Dolny Śląsk liczne wojny, zmiatające zależności już to od Gniezna, już to od Pragi, już to od Wiednia, czy Berlina, dały dolnoślązakom świadomość pierwszeństwa świadomości lokalnej nad ogólnopaństwową. Logiczną konsekwencją takiej postawy była solidarność mieszkańców regionu. To ona właśnie stała się podstawą formującej się od wieku XIV wielokulturowości. Dolny Śląsk sprzyjał asymilacji wzajemnej poszczególnych kultur, co zaowocowało wytworzeniem niepowtarzalnego klimatu intelektualnego Wrocławia czasów "belle epoque" (1872-1914). Co ciekawe, świadomości tej nie zburzyły do końca nawet dwa stulecia pruskiego centralizmu ze zwieńczeniem w postaci dyktatury hitlerowskiej. Jest w tej ziemi jakiś "genius loci", skoro już po II wojnie światowej reżim komunistyczny, który trudno przecież podejrzewać o tolerancję, nie zdołał zapobiec wytworzeniu korzeni nowego regionalizmu. Nie chodzi tu o popularne w czasach PRL maskarady o "odwiecznie piastowskim Wrocławiu", ale o tę świadomość, która dziś zaczyna rozkwitać. Można by ją określić, jako dumę z bycia dolnoślązakiem, ba! nawet więcej: świadomość bycia najpierw obywatelem regionu a potem reszty państwa. Nie jest to może rewolucyjna nowość, bo taką świadomość mają wszystkie małe społeczności, np. górnoślązacy, Kaszubi, etc. W przypadku Dolnego Śląska istotną nowością jest spora wielkość regionu, jego otwartość, wspomniana przed chwilą zdolność asymilowania nowych idei, oraz unikatowe położenie na pograniczu trzech znaczących kultur. Wielkość jest na tyle znaczna, że region jest czymś daleko więcej niż zamkniętą ostoją obronną specyficznych obyczajów i folkloru, zaś położenie wymusza niejako wielokulurowość i tolerancję, bez której wielokulturowość nie jest w ogóle możliwa... Chuchajmy i dmuchajmy na tę wątłą jeszcze roślinkę. I nie tylko na Dolnym Śląsku - bo na drugim końcu Polski, na Białostocczyźnie też powoli odtwarza się taki fantastyczny i płodny kulturowo tygiel wyznań i obyczajów. Oto przyszłość Zjednoczonej Europy! Oto i praktyczne zastosowanie "miękkich granic"! Bo w taki sposób tworzy się na naszych oczach następca coraz mniej lubianego mitu globalnego - MIT REGIONALNY. Mit, którego treścią jest mniej heroizm lub udawanie błazna, bez których w świecie globalnym przeżyć nie sposób, a bardziej otoczenie człowieka skrojone na ludzką miarę. Postać centralna tego nowego mitu, to zamożny, ale wolny od pazerności obywatel swojej społeczności, ktoś, kogo siły duchowe nie zawłaszczane przez ideologię, służą jego wewnętrznemu wzrastaniu, który ani pracuje ponad siły, ani też trwoni swój czas - czyż nie jest to sympatyczna perspektywa? W dodatku z regionem jako społeczno-ekonomiczną bazą wcale nie tak odległą, jak się powierzchownie wydaje.

VII

Mity przegniłe i niepłodne umierają zaskakująco długo. Znane są ich ograniczenia, znane spustoszenia, jakie czynią w ludzkiej świadomości, ale zanim podejmie się działania zaradcze, umierający mit potrafi skazić jeszcze kilka pokoleń. Nie inaczej jest ze świadomością centralistyczną i pochodną od niej globalistyczną: szkody spowodowane przez nią i nieodłącznie towarzyszącą jej monokulturę duchową, są dziś powszechnie znane, ale nie bardzo widać w powszechnej świadomości coś znaczącego w zamian - jeśli nie liczyć tyleż szlachetnych, co naiwnych protestów antyglobalistycznych. Globalizm, w czasach gdy raczkował i zapładniał najlepsze umysły, oferował jednolite prawo oparte na powszechnych wartościach i zwycięstwo Człowieka nad tyranią bogów i nieobliczalnością Natury. Ale to było niemal trzy stulecia temu, w wieku XVIII! W tym czasie idee Oświecenia zdegenerowały się do imentu, fundując bogactwo zdobywców kosztem nędzy podbitych, co akurat żadną nowością w historii nie jest. Po tych tragicznych doświadczeniach coraz wyraźniej widać, że człowiek owszem, może mieć uniwersalną świadomość duchową, ale wyrazić ją musi w konkretnym, lokalnym języku. Że możliwe i często pożyteczne jest ustandaryzowanie materialnej bazy cywilizacji, ale zabójcze jest standaryzowanie umysłów. I że gdzieś między skrajnym indywidualizmem, alienującym człowieka ze społeczności, a totalitarnym tego ż człowieka zgajszlachtowaniem - jest złoty środek. I dziś coraz wyraźniej widać, że środkiem owym przestaje być państwo narodowe, od początków swych nieco sztuczne. Że nacisk sił mitotwórczych Ery Ekologicznej przenosi się na twory oczywiste i naturalne nierównie bardziej niż państwo: na duże, zasobne i wolne od zabójczej rywalizacji regiony. Że Zjednoczona Europa to jednak będzie "Europa ojczyzn", nie tych administracyjnych, ale tych, których treść najpełniej oddaje chyba niemieckie słowo "heimat". Miejmy zatem świadomość, że umacniając naszą regionalną dumę jednocześnie wytyczamy być może szlaki nie tylko dla naszej ziemi. Że być może na wrocławskich brukach i ślężańskich stokach znajdziemy receptę na ostateczne pokonanie mitów już nietwórczych - i stworzenie miejsca pod mity nowe, wśród których przyjdzie żyć naszym potomkom.

Włodzimierz H. Zylbertal


[Poprzedni | Spis treści | Następny]