Widziane z Lupry- na himalajskich szlakachLupra to wioska w dolinie potoku Panda Khola, który znajduje swoje ujście w ogromnym łożysku Kali Gandaki (w tym rejonie zwanej też Thak Khola) na wysokości blisko 3500 metrów. Nie ma tam prądu ani sklepu, od najbliższej drogi asfaltowej dzieli nas jakieś 7 dni na piechotę. Oczywiście są szybsze sposoby podróżowania - samolotem, który ląduje na pylistym lądowisku w Jomsom, a stamtąd dobre 2 godziny w górę Kali Gandaki, skręca się na wschód i po kolejnych dwóch godzinach marszu wzdłuż potoku Panda Khola witają nas narośla kamiennych domostw na zboczu góry tak stromej, że wieś została zbudowana jak grzybnia, ulice są tunelami między dachem jednego domostwa, a podłogą drugiego. Jakby cofnąć się w czasie: na dachach i podwórkach suszy się fasola, kukurydza i jęczmień, trójka mężczyzn w domu pod górną gompą młóci plony za pomocą cepów, uszy nie są niepokojone żadnymi dźwiękami z wyjątkiem uporczywego, docierającego do samych bębenków wiatru, który wydaje się całkowicie przenikać czaszkę, może nawet otwierać jakieś zapomniane kanały komunikacji ze światem. Z małych kamiennych domków wybiegają dzieci - ich ciekawość jest zawsze na tyle silna, że przełamuje obawy i one najchętniej witają się z obcymi przybyszami. Tutaj w odróżnieniu od wiosek na typowo turystycznych szlakach, język angielski nie może być narzędziem porozumienia, jedynie ręce złożone w geście pełnego pokory i szacunku powitania: "Namaste!" To powitanie jest rozumiane przez wszystkich - od Indii po Tybet. Lupra to już bowiem Tybet, choć jeszcze w granicach Nepalu i widać to w twarzach mieszkańców, ich strojach, ogromnych turkusach i koralach zdobiących piersi kobiet i szyje mężczyzn, kobiecych pasiastych fartuchach wiązanych na sposób Tybetanek z górnego Mustangu... Widać to również, jak tylko okiem sięgnąć dookoła. Surowe skały, wszelkie odcienie brązu, grafitu, szarości, terakoty... Na cud zakrawa, że cokolwiek udaje się tutaj wyhodować, a jednak podwórka pełne są zapasow. Na przeciwległym stoku, jakieś 50 metrów nad korytem rzeki, daje się dostrzec jaskinię ozdobioną flagami modlitewnymi, przemyka w niej postać mnicha w charakterystycznie bordowych szatach. Czyżby był to lama z gompy w Luprze, którego nie udało się nam spotkać ani w Thini, ani w Dumbe? Tym razem się tego nie dowiemy, już po chwili wcale nie jesteśmy pewni, czy naprawdę widzieliśmy ludzką postać tam, gdzie tańczą flagi ożywiane wiatrem z Tybetu. Nasz gospodarz w Jomsom, pan Mankeshar Thakali Thulachan , narysował nam mapkę - wg jego wskazówek mieliśmy dotrzeć do Lupry "slowly, slowly" w jakieś dwie i pół godziny. Kiedy po blisko 3 godzinach drogi nie było widać najmniejszego śladu ludzkiej siedziby, dookoła w promieniu kilometra czy dwóch żadnej ludzkiej postaci, zdecydowaliśmy się wspiąć wąską, osuwającą się ścieżką na kamieniste wzgórze nad potokiem. Po półgodzinie stanęliśmy u podnóża i nabraliśmy pewności, że to musi być ta droga - zobaczyliśmy schodzącego nią z góry Nepalczyka, który szybko zniknął za jakimś załomem skalnym dwieście metrów nad nami. W międzyczasie dogonił nas "biały" z plecakiem, chyba Francuz, sądząc po akcencie. Zapytał, czy idziemy do Lupry - Yes, or anyway, we hope so". Ta rozmowa dodała nam pewności, że owa przyciągająca nas z jakąś magnetyczną siłą wyobraźni Lupra w ogóle istnieje, nie jest tylko kolejnym złudzeniem na naszej mapie niezbyt troszczącej się o zgodność szczegółów i nazw wiosek. Rozpoczęliśmy więc mozolną wspinaczkę, utwierdziwszy się w przekonaniu co do słuszności drogi po tym, jak na szczycie wzgórza naszym oczom odsłoniły się charakterystyczne murki świadczące o bliskości ludzkich siedzib Stanąwszy na szczycie, stwierdziliśmy ze zdumieniem, że Lupra rozciąga się... dobre 300 metrów pod naszymi stopami, a stok jest tak stromy, że nie sposób zejść inaczej, jak tylko jakąś specjalną ścieżką. Przez chwilę jeszcze kontynuowaliśmy drogę trawersując zbocze, ale szybko okazało się, że idziemy po czynnym osuwisku i dalsza droga mogłaby zakończyć się bardzo nieprzyjemnie w razie najmniejszego potknięcia. Ten surowy, wydawałoby się martwy krajobraz fascynował, skupiał uwagę, pozwalał odetchnąć, a jednocześnie wywoływał wrażenie takiej czystości linii, ascezy i elegancji kolorów, niesamowitego bogactwa odcieni jednej i tej samej barwy - barwy skał, kamieni i ziemi - że pamięć rejestrowała to miejsce jako wibrujące wręcz kolorami. Znaleźliśmy ścieżkę wzdłuż cieku wodnego sączącego się gdzieś z góry, jakby osunięcie zbocza ujawniło jakąś ranę góry, otworzyło jej żyły, z których wypływała teraz cienkim strumieniem woda umożliwiająca tutaj prawdopodobnie uprawę czegokolwiek. Przyglądał nam się jak wygodnie schowany za zaroślami wierzbowymi, panowała niesłychana cisza i chciało mi się śmiać z naszej niecierpliwości - gdybyśmy zaufali drodze, doprowadziłaby nas za zakole Panda Khola, a tam zobaczyliśmy wioskę. A tak... Ale trudno było mi również uznać tę wspinaczkę za czas stracony, odzwyczaiłam się już myśleć w kategoriach: czas stracony, czas dobrze wykorzystany... W ten sposób weszłam więc w posiadanie kolejnej mantry: cierpliwość. Tutaj miała ona dla mnie smak inny, niż w domu, tutaj zaczynała się od samych podstaw, od zrębów biologicznego istnienia, bo na tej wysokości (choć jak na Himalaje to przecież ciągle "wzgórza") trzeba przekonać serce i oddech, żeby zechciały kooperować ze sobą nawzajem, każdy krok przez pewien czas dzieje się w zwolnionym tempie, jakby pchało się przed sobą ogromnego trylobita, a on nie chciał się obudzić ze swoich pięciu milionów lat snu. Zeszliśmy jednak na wysokość Lupry i otworzył się nam mroczny kamienny tunel - wyglądało na to, że jest to jedyna droga prowadząca do wioski, nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak tylko zanurzyć się w ten mrok i zapach ziemi. Zupełnie, jakby wchodziło się do jej wnętrza, do jakichś dawno prześnionych snów, które nagle trafiają człowieka w środku dnia, w samym oku żywiołu konkretów, do jakichś wspomnień, ale czyich, skąd? Nie wiadomo, zostało tylko niejasne wrażenie, wspomnienie nieba, które już skądś się zna, światła w powietrzu, które przecież widziało się nie raz, ale kiedy? gdzie? Wychodzimy na mały placyk przecięty kolejny małym strumykiem, wzdłuż którego organizuje się chyba życie wioski. Tuż naprzeciw nas maluje się charakterystyczny brązowy budynek, dla którego w ogóle się tutaj znaleźliśmy: licząca sobie 800 lat gompa w Luprze. Świątynia tradycji Bön, pierwotnej animistycznej i szamanistycznej religii Tybetu, która przemieszała się mocno z buddyzmem. Autor książki "Along the Kali Gandaki. The Ancient Salt Route in Western Nepal - the Thakalis, Bon dKar and Lamaist Monasteries", Ratan Kumar Rai, wyraźnie rozróżnia bon tybetański (który przywędrował w rejon dolnego Mustangu za sprawą legendarnego Sheraba Gyaltsena (1077 - 1141), założyciela pierwszej gompy Bon dKar (czyli tzw. "białego Bon") na tym terenie, właśnie w Luprze - od systemu rdzennych wierzeń Thakalów (również nazywanych w literaturze Bön), którzy różnią się od Tybetańczyków, choć nie ukrywają z nimi związku. Jak opowiadał nam pan Mankeshar, Thakalowie wywodzą się ze świętego miasta pod górą Kailash, on sam zna tybetański, ale to nie jest "jego" język. Upewniamy się pytając "gompa?" ze wskazaniem na budynek małego chłopca, który przystanął nad brzegiem potoku i przygląda nam się z niekłamaną ciekawością, pewnie też i nadzieją na "one rupee". "Gompa" twierdząco kiwa głową i - to było do przewidzenia - dodaje "one rupee?". Stoimy na pustym placyku przed gompą. W jej ścianie widać drzwi, ale wszystkie budynki tutaj wyglądają jak jakaś plecha porostów czy grzybnia w leśnej ściółce, nie wiadomo, które przejście dokąd prowadzi. Obchodzimy gompę dookoła i decydujemy się jednak sforsować przymknięte tylko na haczyk drewniane drzwi. Prowadzą one na wewnętrzny dziedziniec gompy. Z półmroku wyłaniają się drzwi do właściwej świątyni, oczywiście zamknięte, tym razem na solidną kłódkę. Nad framugą dostrzegam jednak coś, co wywołuje dreszcz wzdłuż kręgosłupa - zawieszony na cienkim sznurku ptaszek, na pierwszy rzut oka jakby wysuszony czy zmumifikowany. Może po prostu drewniany, ale sprawia niezapomniane wrażenie, jakby niegdyś był substancją organiczną, jego cienki dziób wycelowany gdzieś ponad naszymi głowami. Po krótkiej naradzie: w jaki sposób zejść do Panda Khola, którego wąska niebieska nitka wijąca się w dole doprowadzi nas z powrotem do olbrzymiej "autostrady" Kali Gandaki, wybieramy w końcu wariant najbardziej prawdopodobny, choć wzbudzający lekką niechęć pomieszaną z obawą - zanurzyć się ponownie w tunelach Lupry, wzdłuż potoku płynącego wokół starej gompy, potok musi przecież gdzieś uchodzić. Dość niepewnie kierujemy się w dół. Wychodzi nam na spotkanie kobieta, młoda i wyraźnie uśmiechnięta. Jak zawsze: "namaste" - "namaste". Nie czekając nawet na nasze pytanie informuje ochoczo -"Jomsom" i pokazuje ręką w dół. Znów - który to już raz - kpię z siebie - jak można się bać w miejscu tak bezpiecznym? Jak silne są przyzwyczajenia mojego umysłu, że nie umiem się poddać opiece krajobrazu, tych życzliwych ludzi, czegoś, co można od biedy nazwać losem... Wychodzimy z ulicy-tunelu i nagle... potok moich chaotycznych myśli zostaje przerwany stanowczo i dość bezceremonialnie, staję tuż przed wielką stupą z czerwonym zwieńczeniem - takich stup po drodze nie spotkaliśmy nigdzie. Czuję, że zawierucha moich myśli uspokoiła się w mgnieniu oka. Opuścił mnie strach, zmęczenie, głód, zniecierpliwienie... Jakby nagle wyparowały. Zastąpiły je głęboka radość, wielki spokój i wdzięczność. Cała czuję się wdzięczna i to jest mantra, którą już znam. Wdzięczna to słowo bardzo niedokładne. Czuję się obdarowana z hojnością, na którą dopiero muszę nauczyć się odpowiadać. Obchodzimy stupę dookoła - naszym oczom ukazuje się w całej okazałości: ozdobiona jedną z najstarszych chyba form mandali. Obchodzimy ją dookoła tyle razy, szczęśliwi, to krążenie wyzwala w nas głośny śmiech i właściwie nie wiem, z czego się śmieję, naprędce wymyślona sentencja "Jak się Polak uprze, to się znajdzie w Luprze" jest tylko na powierzchni, to pretekst, żeby zbyt gwałtownie nie naruszyć podstaw świata, do którego się przywykło, żeby móc stąd wrócić, funkcjonować dalej w takich ramach, jakie zostały już zakreślone. U podnóża stupy - gigantyczny amonit, ledwo mogę go objąć rozłożonymi ramionami. Wokół stupy rosną zwykłe wierzby, takie, jakie u nas spotyka się w każdym zagajniku nad brzegiem potoku - wrażenie swojskości, bliskości i znajomości jest więc nieodparte. Technika "renowacji" - bielenie czymś w rodzaju wapna i oblepianie gliną przywodzi na myśl co starsze kapliczki w Karpatach, zwłaszcza pewną łemkowską kapliczkę na Pustej Wielkiej, wyremontowaną ostatnimi czasy, ale ozdobioną w ramach remontu już krzyżem katolickim, zupełnie przecież obcym i miejscu, i prawdzie historycznej. Droga w dół potoku jest zupełnie inna - jakaś lżejsza, łatwiejsza, znajdujemy wąską ścieżkę wydeptaną przez koniki lub jaki i moje nogi nie muszą bez końca przechytrzać sporych kamieni znienacka wykręcających nogi. Szczyt Nilgiri przykryły już chmury, dzień robi się szary i ciemny, zupełnie jak u nas w grudniu, jakbym obserwowała przez okno zmianę światła, nieuchwytne przemiany w powietrzu wróżące śnieg. Przyspieszamy kroku, robi się chłodniej. Wiatr w korycie Kali Gandaki nas nie oszczędza, nie wiem już, czy lepiej mieć go w twarz czy w plecy. Jakkolwiek jednak człowiek by nie był zmęczony, miał dość, to tutaj nie można liczyć na żadne ucieczki. Od siedzenia na kamieniu dystans dzielący od Jomsom się nie zmniejszy, na nic byłyby także napady złości, rozpaczy i przekleństwa. Ostatecznie zostaje tylko ten rytm: krok za krokiem, jak mówi pan Thakali "slowly, slowly", w kierunku widocznych z daleka zabudowań, ale ponieważ widoczne są z tak daleka, to ma się złudzenie, że przestrzeni nie ubywa, że to raczej czas... że tutaj połykanie przestrzeni nie idzie w parze z upływem czasu, wypowiada to odwieczne przymierze. Chodzenie staje się tutaj praktyką. Krok za krokiem, oddech za oddechem, nieco wbrew własnemu ciału i wbrew przestrzeni, z której nie sposób się wyłamać i której nie można się w końcu nie poddać. Anna Nacher |