Świat jest jednością

z Olgą Tokarczuk rozmawia Katarzyna Głowacka

- Brzydka dziś pogoda...

- Tak, brzydka. Niezdecydowana.

- Niewiele jest takich miejsc, jak np. Londyn, gdzie mówienie o pogodzie jest czymś uzasadnionym i nie rozmawia się o aurze tylko wtedy, gdy nie ma się o czym rozmawiać. W mojej głowie mnożą się tematy, na które chciałabym porozmawiać z panią, ale spytam właśnie o pogodę: czy mieszkanie w Górach ułatwia zachowanie pogody ducha i bardziej uwrażliwia na zmiany zachodzące w przyrodzie?

- Jasne, że tak. Przyjechałam do Wałbrzycha z samego rana i okazało się, że taka pogoda jak dziś jest dla mnie trudniejsza do zniesienia niż na wsi, mimo błota, mokrości i brudu wnoszonego do domów. W mieście podział obowiązków odbywa się bez względu na pogodę. Ludzie wychodzą do pracy, robią zakupy i pogoda jest na dalszym planie, natomiast na wsi ona wciąż jeszcze wyznacza porządek dnia. W związku z tym,gdy pada deszcz nie idzie się do lasu po drzewo czy nie pracuje się w ogródku. Podział dnia nie jest taki rutynowy jak w mieście i mi na przykład daje to poczucie wolności własnej, bo łatwiej jest być wolnym będąc zależnym od pogody niż od ludzkich rytuałów miejskich.

- A czym jest owo odczuwanie naturalnych rytmów przyrody i przestrzeni zmian? Czy można je lekceważyć?

- Czasami tak się dzieje. W dużych miastach ludzie żyją całkowicie oderwani od przyrody. Żyją inaczej, nie chciałabym teraz wartościować, czy to jest dobre czy złe, bo gdzie indziej jest punkt odniesienia. Kiedy wjeżdża się np. do Holandii prawie całkowicie pozbawionej lasów pierwsze wrażenie jest bardzo smutne. Same autostrady, takie pięknie uprawiane pola, niby cudowne wsie z firankami w oknach, ale to wszystko jest jakby z tektury. Znajomy Holender kupił dom koło nas, w sąsiedniej wsi, teraz na wakacje przyjedzie do niego mnóstwo Holendrów, którzy np. zachwycają się tym, czego my nie potrafimy już dostrzegać; np. tym, że idzie żuk i skaczą koniki polne. Naprawdę trudno sobie uświadomić, że oni tego nie mają. Mają wysoko postawione rolnictwo, takie uprzemysłowione i sterylne, natomiast nie maja koników polnych.

- Jak jechałam na spotkanie z panią i przecinałam pociągiem zadrzewione jeszcze tereny, które niegdyś były, zapewne pełnym grzybów, pra-lasem, próbowałam wyobrazić sobie... smak tortu z muchomorów. Samo takie myślenie pobudza zmysły... Czy pomysł na taki tort wziął się z książki kucharskiej dla leśnych krasnali?

- Trudno wytłumaczyć skąd wziął się taki pomysł. Muchomor w naszej kulturze jest grzybem trującym. Niewielu ludzi wie o tym, że jest to też grzyb halucynogenny. Co roku wiele osób umiera zatrutych przez muchomory, mylone z kaniami czy pieczarkami. Dla mnie muchomor jest takim dziwnym stworzeniem, które w jakiś sposób nie podporządkowało się ludziom i nadal obleśnie tkwi sobie w lesie. On prowokuje swoją rozbuchaną estetyką i mimo, iż nie jest zwierzęciem z pazurami, to wciąż zagraża człowiekowi. Muchomor, tak jak inne grzyby, jest stworzeniem granicznym, nie jest zwierzęciem, ale nie jest też rośliną. Jest istnieniem granicznym między życiem a śmiercią, może zabić, ale użyty właściwie może też otworzyć inny świat, w związku z tym istnienie grzybów, a zwłaszcza tzw. grzybów trujących zawsze mnie fascynowało i tort z muchomora jest taką metafizyczną propozycją dla wybranych. Strasznie dużo kontrowersji wzbudziła zakładka z przepisem na ten tort w mojej ostatniej książce. Odebrano ją albo jako żart, świetny pomysł, ale wzbudziła też wiele niesmaku, lęku.

- "Ruta" - to ładne słowo; zbitek liter, który może być nazwą rośliny, imieniem psa, kobiety, nazwą wydawnictwa... Czy zawsze słowa muszą coś znaczyć?

- Nie, nie zawsze. Czasem wystarczy, że są piękne. "Ruta" to rzeczywiście słowo niezwykłe, to imię naszej ukochanej suki. Po jej śmierci zdecydowaliśmy tak nazwać wydawnictwo, później także adresy e-mailowe, ja sama zaczęłam tak się nazywać i traktować to jako pseudonim. To imię się tak rozrosło, jak ciasto. Gdy byłam na Litwie, dowiedziałam się, że jest tam rodzaj bogini o takim imieniu. Istnieje tam także oczywiście ruta - magiczne ziele miłości. Jedno z tych imion pisze się "routa". Tłumacz miał problem tłumacząc imię bohaterki z "Prawieku..." i muszę przyznać, że ono naprawdę jest niezwykłe.

- Ciekawi mnie sposób powstawania pani powieści. Czy tworzą się one ze strzępów autentycznych rozmów, rozlicznych zapisków, którym później nadaje się formę czy też od razu jawią się nierozerwalną całością?

- Właściwie sama nie wiem. Nie można mówić o pisaniu. To jest strasznie trudne. Mnóstwo ludzi próbuje o tym mówić, powstają całe teorie. Nie wiem, jak się to odbywa. Myślę, że to zależy od stanu tego, który pisze; stanu psychicznego, stanu świadomości, stanu uważności, stanu koncentracji... I wszystko dzieje się samo. Może odpowiem taką anegdotą: w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przekazywano jakiś czas temu samolot w Nowej Rudzie. Ten samolot stoi na rynku cały czas. Mamy sąsiada, który jest głuchy i nie ogląda telewizji, nie czyta gazet, ma słaby kontakt ze światem i nie orientuje się w tym, co się aktualnie dzieje. Ten sąsiad poszedł do Rudy po papierosy i zobaczył ten samolot na parkingu. Po powrocie zaczął z przejęciem opowiadać o tym, że samolot spadł na Nową Rudę i on to widział. Widział, jak samolot pikował nad miastem. Widział też, jak pilot próbował go ratować i ostatkiem sił go ocalił, sprawiając, że samolot wylądował na rynku i stoi tam do dziś. To jest najlepsze wyjaśnienie tego, jak powstaje literatura. Ja tak właśnie piszę.

- W pani książkach historie bohaterów przeplatają się z historiami przedmiotów. Jak znaleźć klucz do odczytywania historii tego, co "nieożywione"?

- Jest to chyba cecha naturalna, która wcale się nie wiąże z tzw. zmyślaniem. Patrząc na przedmiot można wymyślać jego historię, ale podobno przedmioty mają zapisane swoje historie, są kronikami zdarzeń, po prostu są odczytywane jak płyta gramofonowa - płyta, po której kreci się igła, odczytując, co jest na niej zapisane.

- We wszystkich pani powieściach roi się do zwierząt, zwłaszcza psów. Zajmują one w nich jakieś zaszczytne, powiedziałabym, miejsca, jak np. psy Florentynki czy żółty pies z "Podróży Ludzi Księgi". Jakie miejsce zajmują zwierzęta w pani codziennym życiu?

- Mam teraz jednego psa, drugiego w grudniu zastrzelili mi myśliwi. Z psami mam chyba jakiś szczególny kontakt. Dawno, dawno temu wyobraziłam sobie, że zwierzęta są kosmitami. Wyobraźmy sobie spotkanie z mieszkańcami innych planet. Pewnie traktowalibyśmy ich z podziwem i szacunkiem, za to, co stworzyli i za odmienność ich świata, a przecież zwierzęta także żyją w innych światach, które się kontaktują z nami. Świat psa nigdy nie będzie ludzkim światem, ale jest coś, co odległe światy potrafi połączyć - to jest uczucie, coś tak pięknego, wzniosłego, że cały czas powinny grać trąby triumfalne. Świadczy to o tym, że skoro potrafi nawiązać się uczucie pomiędzy tak odmiennymi bytami, to istnieją w świecie pewne nitki sensu i taki świat oparty jest na współczuciu; na tym, co nazywamy miłością. To pomaga wszystko powiązać razem, dlatego świat się nie rozpada, planety się nie urywają pod Słońcem i nie lecą w Kosmos. Pod względem moralnym i etycznym niewiele różnimy się od zwierząt, tak jak one jesteśmy gatunkiem. Jedyna różnica dotyczy pierwiastka duchowego, możliwości ludzkiej wiary w Boga, dostrzeganie transcendencji. Swoje psy traktuję jako byty, które mają swoją historię, swoje prawa, swoją psychologię. Staram się rozumieć ich potrzeby, co wielokrotnie powoduje dużo napięć. Trudno mi zrozumieć potrzebę suki, która ma cieczkę i która za wszelka cenę by uciekła z domu i wróciła po tygodniu w ciąży. Jest to rodzaj walki, którą podejmujemy, wychylając się poza nasz świat.

- Taką walkę podejmuje ksiądz proboszcz w jednej z opisanych przez panią historii, w której próbuje bezskutecznie walczyć z wylewającą rzeką i rozpustnie mnożącymi się w błocie żabami. Czy naprawdę musimy zawsze walczyć? A może to tylko świadectwo - zapis dawno minionej epoki, w której wszystko trzeba było regulować?

- Chyba tak jest. Potrzeba kontrolowania nawet małego środowiska, najpierw domu, rodziny, podwórka, potem świata całego, kojarzy mi się z niedojrzałością. W psychologii istnieje taki podział na ludzi wewnątrzsterownych i zewnątrzsterownych. Pierwsi z nich mają zaufanie do siebie, są w sobie dobrze "rozgoszczeni" i nie mają potrzeby kontrolowania innych ludzi ani swego środowiska - to jest właśnie dojrzałość. Kontrola jest neurotycznością i wiąże się z przemocą, kiedy za wszelką cenę usiłuje się zaprowadzić porządek. To jest to, co mnie martwi nawet w takich radykalnych ruchach ekologicznych. Gdy podejmowane są różne systemy kontroli - do końca nie wiemy, czy one są właściwe czy nie. Skrajnym przykładem może być dylemat: czy używać toreb plastikowych, w gruncie rzeczy rozkładalnych, czy papierowych, których wyprodukowanie jest bardziej kosztowne niż wyprodukowanie i użytkowanie tych plastikowych. Wkładanie energii w walkę z torbami plastikowymi jest taką właśnie próbą kontrolowania rzeczywistości poprzez ustalanie reguł, które w danej chwili głoszącym je wydają się dobre. Za dziesięć lat okaże się coś zupełnie nowego na temat plastiku. Niektórzy w dezorientacji nie robią nic, nie mając pewności, co jest właściwe. Próbuję opisać dwie skrajne postawy. Z jednej strony postawa "Ja wiem, co jest dobre i działam, żeby to zrealizować". Druga: "Nie wiem, co jest dobre. Jestem świadomy, że wiedza o świecie wciąż się zmienia, więc nie działam".

- Sympatyzuje pani z ruchem ekologicznym, wspierając działania lokalnych grup, takich jak Eko-front czy powstający w Wałbrzychu oddział Pracowni na rzecz Wszystkich Istot...

- Sympatyzuję - to dobre słowo, ponieważ niewiele zrobiłam do tej pory.

- Czym dla pani jest ekologia?

- Szeroko rozumiem ekologię; jest to dla mnie jakiś rodzaj postawy psychicznej czy duchowej. Myślę, że rozumiana w ten sposób może być sposobem życia, postawą etyczną; postawą wobec siebie, świata. To nie jest tylko i wyłącznie obrona jakiejś góry czy lasu.

- W okolicach, w których pani mieszka upada wiekowy już przemysł; żyje pani wśród biedoty. Czy bieda może być sojuszniczką ekologii? Zwykle zajmują się nią ludzie bogaci...

- Traktowanie biedy jako sojuszniczki ekologii to bardzo niebezpieczne myślenie, myślę, że nie jest to prawdą. Na wsi bieda powoduje, że ludzie nie chcą wydawać pieniędzy na wywóz śmieci, w związku z tym wyrzucają wszelkie śmieci do strumienia. A strumień jest przecież układem krwionośnym takiej maleńkiej doliny. Można tym ludziom kupić torby na śmieci i te śmieci od nich zabierać. Bieda jest antyekologiczna. Ona powoduje, że ludzi chcących za wszelką cenę się od niej uwolnić nie interesują takie górnolotne idee jak ochrona środowiska. Bieda sprawia, że ludzie kłusują, a także, że piją. A wtedy stają się jeszcze bardziej pomieszani, pełni emocji - przestają odnosić się z szacunkiem wobec siebie, wobec zwierząt. Trudno mi mówić o problemach globalnych, patrzę na to wszystko z punktu widzenia wsi, ale np. Brazylia sprzedaje drzewa tylko dlatego, że jest biedna. Na wsi bieda często idzie w parze z takim bezmyślnym zatruwaniem środowiska, np. z paleniem worków nylonowych, dużych worków po nawozach. Plastiki się spala, ponieważ dają one dużo energii, dużo ciepła i są tanie, a ich spalanie nic nie kosztuje. Ludzie palą takimi świństwami w piecach.

- Czy na Wzgórza Włodzickie dociera piętno sławy?

- Nie, raczej nie. Bardziej rozpoznawalna jestem np. w Wałbrzychu.

- A jakie granice można przekraczać mając np. paszport "Polityki"? Czy bycie osobą publiczną bardziej pomaga czy przeszkadza?

- Inaczej to wygląda np. w Nowej Rudzie, inaczej w Wałbrzychu, inaczej w Warszawie. W Nowej Rudzie bardzo wiele ludzi mnie zna, ja ich znam i to jest takie bezpieczne. Nie lubię być osobą publiczną. Denerwuje mnie już samo to pojęcie. Brzydko się kojarzy... Potrzeba istnienia osób publicznych to rezultat targowiska próżności.

- Wielu czytelnikom pani książek w ich lekturze udaje się zatracić. W jakich książkach zatraca się pisarka - Olga Tokarczuk?

- W dobrze napisanych, dziwnych, zadających pytania, wykraczających poza. Trochę baśniowych, trochę s-f. Czasem są to po prostu podręczniki. Jest sporo takich książek.

- Może dlatego kreowane przez panią światy mimo zachowania realiów są tak odrealnione, z pogranicza jawy i snu...

- Bardzo to banalne stwierdzenie, że świat jest snem, prawda? Ale to chyba najbliższe rzeczywistości stwierdzenie. Tak to postrzegam. Ciągle zdarzają się dziwne rzeczy, żyjemy jakby we śnie. Dzisiaj spotkałam znajomą, o której myślałam rano. Wystarczy się skoncentrować, by ukazało się to jako napięty strumień wydarzeń, ukazanych nam jedne za drugimi. Jest to porządek, w którym trudno nie widzieć początku i końca. Może dlatego nie mam za grosz zaufania do świata, który jest senną rzeczywistością.

- Może tak zwana "rzeczywistość" jest tylko złudzeniem... Czy są gdzieś granice samooszukującej się iluzji?

- Im jestem starsza, tym częściej widzę rzeczy, o których niegdyś tylko słyszałam i przyjmowałam je do wiadomości tylko przez intelekt. Ciekawe jest to do jako stopnia emocje mogą zmienić percepcję rzeczywistości, tak, jak fakt czy świeci Słońce czy też się schowa za chmury. Jesteśmy strasznie zależni od tysiąca szczegółów w sposobie, w jaki widzimy świat. Jest tak wiele spraw, z których zupełnie nie zdajemy sobie sprawy i rzeczy nam znane zawsze z uporem traktujemy, jakby to było coś realnego.

- A czy świat, w którym żyjemy jest opisywalny?

- Gdyby był - to już dawno ktoś by go opisał. Świat zmienia się z sekundy na sekundę, powstają nowe byty, nowe istoty, z inną świadomością i całkiem inną od naszej historią. Dziś świat jest całkiem inny niż był wczoraj, dlatego pojawia się potrzeba opisywania go.Ale gdy zaczynamy go opisywać - on ucieka. To jest taka nieustająca pogoń, którą podejmują ludzie próbujący złapać chwilę, wyznanie, uczucie. Myślę, że pisanie, taka ekspresja przez sztukę, jest bardzo ważna. Ona pomaga w uświadamianiu sobie przez człowieka jego miejsca. Bez tego świat nie mógłby istnieć w zdrowiu psychicznym i równowadze. I takie momenty zaprzestania sztuki - kiedy np. jest wojna i ludzie się zabijają, są momentami całkowitego upadku.

- Jaką rolę spełnia dla pani tradycja? Św. Kummeris, Wambierzyce na wzór Jerozolimy, codzienna świętość zwykłych miejsc... Czy musimy daleko jeździć, aby poznać? Czy musimy w ogóle gdzieś jeździć?

- Marta mówi, że wcale nie trzeba wychodzić z domu, żeby poznać świat i bardzo mi się podoba to, co ona mówi, bo w pewnym sensie ma rację. Zwłaszcza dzisiaj bardzo dużo potrzeb poznawczych zaspokaja Internet, kontakt z innymi ludźmi prze telefon lub e-mail. We mnie wyraźnie maleje potrzeba jeżdżenia. Gdziekolwiek pojadę, zaraz zaczynam tęsknić do domu. Podróżując, chce się na zawsze zachować doznania, uczucia, widoki. Tymczasem to, jak wszystko, jest ulotne, niepowtarzalne. Stąd bierze się chyba ten smutek pokazywania znajomym fotografii z wypraw. Zostają tylko płaskie obrazki.

- Żyjemy w rzeczywistości, jak by nie było, komputerowej. Czy inspiracją dla współczesnego pisarza może być Internet?

- Dla mnie jest. Mnie się pomysł takiego ogromnego rynku informacyjnego bardzo podoba. Podoba mi się, że on stwarza niesamowite poczucie wspólnoty międzyludzkiej i uświadamia siłę, jaka może z tej wspólnoty wynikać.

- Czy Góry, w których pani zamieszkała są ziemią obiecana czy tajemniczym przypadkiem?

- Zawsze chciałam mieszkać na wsi. Podczas mieszkania w Wałbrzychu cierpiałam szczególnie. W którymś momencie znaleźliśmy piękny dom na kupno którego nas było stać i przeprowadzka odbyła się bardzo naturalnie. Tak miało właśnie być. Nie wiem, dlaczego ludzie czasami pytają mnie o "ucieczkę" z miasta. Ja wcale nigdzie nie uciekłam. Jestem na swoim miejscu. Być może przyjdzie taki czas, że zamieszkam w mieście. Na początku na pytanie o powody osiedlenia się na wsi odpowiadałam gotowym schematem o poszukiwaniu spokoju i ciszy, ale teraz wiem, że zasadnicza różnica polega na innym przepływie czasu. Tutaj on płynie całkiem inaczej i poprzez inny rozkład obowiązków jest go zdecydowanie mniej. Naturalne jest tutaj nieogladanie telewizji. Jest ona taka sama, tak samo już teraz dostępna, ale na wsi dzieją się rzeczy konkurencyjne i ciekawsze. Ludzie w miastach często chwalą się, że mają większy dostęp do kultury, do kin i teatrów, ale przecież wcale tak często z nich nie korzystają. Gdy chcę obejrzeć film - jadę do kina. Natomiast to, co mnie niepokoi i w miastach, to plaga telewizji, szklana pogoda zza okien, która czasami przeradza się w mojej wyobraźni w wizję apokalipsy telewizyjnej.

- Ale zdarzają się wsie z dachami najeżonym antenami satelitarnymi...

- Tak, ale jest to raczej symbol i nie wiąże się to z oglądaniem telewizji od "Teleekspresu" po koniec programu, ponieważ na wsi nie można sobie na to pozwolić.

- Kiedyś w Sudetach granice były abstrakcją; dzisiaj stojąc na progu Unii Europejskiej mamy je przekroczyć. Na ile to transgraniczne otwarcie, chociażby między Ziemią Noworudzką a Broumowskiem, może pomóc mieszkającym tu ludziom? Czy jest w stanie cokolwiek zmienić?

- Mieszkam przy granicy i rzeczywiście czuję, że te granice naprawdę istnieją, są pilnowane przez wopistów. Sprawia to, że za wyjątkiem zakupów robionych "po tej drugie stronie" nie mamy z nią żadnych kontaktów, mimo, iż przecież słyszymy się nawzajem.

- Gdyby nagle, tu i teraz, zniknął gatunek ludzki, co stałoby się z przyrodą?

- Jakoś przewrotnie cieszy mnie ta wizja. Pewnie populacja roślin i zwierząt nagle wybuchłaby. Miasta zarosłyby w ciągu kilku lat. Nie wierzę w to, że człowiek może zniszczyć przyrodę. Człowiek także jest przyrodą, może odmianą szczególnie aktywnej "bakterii" gnilnej, niszczącej inne ekosystemy, ale nie jest w stanie zagrozić Ziemii. Ziemia jest spokojną, mądrą istotą, która nie mierzy swojego czasu ludzkimi sekundami i w sensie kosmicznym jest na tyle silnym organizmem, że człowiek nie jest w stanie jej zniszczyć. Widzę, jak ona ciągle na nowo się odradza i wierzę, że to, iż człowiek pojawiając się na niej agresywnie zaznacza swą obecność - także ma swój sens i także ku czemuś prowadzi. Pojawiają się mechanizmy bardzo biologiczne w ograniczeniu np. rozrodczości ludzi, kiedy coraz więcej kobiet nie chce mieć dzieci i naturalnie spada liczebność ludzkiej populacji. Gdyby wierzyć futurologom, już przecież 30 lat temu byłoby nas na Ziemi 20 miliardów.

- Sad z książki " Dom dzienny, dom nocny" ma swoje dwa czasy, które przeplatają się i następują rok po roku - jest to czas jabłoni i czas grusz. Może w czasie teraźniejszym także jest taka dwoistość?

- Przypuśćmy, że w przyrodzie istnieje zero-jedynkowy kod, plus i minus, które sprawiają, że coś jest i równocześnie czegoś nie ma. Symbolicznie nazwałam go czasem, by nadać mu pewne jakości. Tak samo, jak wszelkie cykle, które się prezentują jak sinusoidy: lato - zima, ciemno - jasno. Jest to prosty poziom rozumowania, bardzo podstawowy. Później okazuje się, że jeśli tkwi się bardzo długo w takim dualizmie i kiedy człowiek skoncentruje się na postrzeganiu świata jako czegoś dualistycznego, to potem naturalnie następuje odkrycie, że świat jest jednością i rzeczy mieszczące się gdzieś poza rozumem, będące sprzecznościami - tak naprawdę są tym samym.

- Czy prowadząc niegdyś terapie oparte na "Muminkach" i każąc pacjentom utożsamiać się z nimi czuła pani jakąś szczególną więź z którymś z "muminkowych" bohaterów?

- Nie ma mnie jednej, nie jestem monolitem, jest tak wiele różnych stanów, w których bywam. "Muminki" zafascynowały mnie właśnie dlatego, że stany ludzkie są tam pięknie spersonifikowane i nazwane z ogromną czułością. Często odnajduję się jako Filifionka - to moja najbardziej neurotyczna i niespokojna natura. Jest we mnie wiele z Mamy Muminka. Mam kolekcję torebek i kiedy je oglądam, przekładam, to widzę siebie jako taką "panią". Ale bywam też Tatusiem Muminka - egocentrycznym facetem, skoncentrowanym na sobie i piszącym pamiętniki. Ktoś taki, jak Włóczykij też tkwi we mnie, ale on chyba tkwi w każdym z nas...

- Coraz więcej dorosłych bez wstydu sięga do baśni i bajek. Czyżby deficyt pierwiastka baśniowego dokuczał nam we współczesnym świecie?

- Może jest tak, że żyjemy w epoce, która znudzona jest tym, co nowoczesne, awangardowe, modernistyczne i ludzie nieświadomie szukają powrotu do tego, co proste, stare, tradycyjne. Jakieś ogólne poczucie zagrożenia sprawia, że szukamy tego, co trwałe, niezmienne. Powrót do bajek jest taką bezpieczną, piękną i zdrowa regresją. W czasie opisu mówi o tym czas gruszy. Piękny jest powrót do tego, co znane... A później nastąpi czas rewolucji....

- I wszystko zacznie się od nowa?

- Pewnie tak, i wrócimy do początku.

- Do czego wróci pani, kiedy dopijemy herbatę i skończymy rozmowę?

- Za kilka godzin wrócę do domu, ale wcześniej muszę pozałatwiać wiele spraw; odebrać dziecko ze szkoły, kupić szczepionkę dla konia. Byłam dzisiaj u weterynarzy w mieście, ale oni nie mają szczepionek dla koni, a ja nie pomyślałam wcześniej o tym...

- Nie zatrzymując dłużej dziękuję za rozmowę.

Olga Tokarczuk - psycholog, pisarka, autorka książek: " Prawiek i inne czasy", "Podróż ludzi Księgi", "E.E.", "Szafa ", "Dom dzienny, dom nocny".

Info na marginesy: To, co mnie niepokoi w miastach to szklana pogoda zza okien. Kontrola jest neurotycznością i wiąże się z przemocą.