WWOOF jest prawie nie znany w naszym kraju. Nazwa ta jest skrótem od angielskiego: Willing Workers On Organic Farms i chodzi o wolontariat na farmach ekologicznych. Takie gospodarstwa są zazwyczaj położone w okolicy bardzo atrakcyjnej przyrodniczo. W zamian za pomoc w codziennej pracy (zarówno polowej, jak i domowej) można w takim gospodarstwie zamieszkać na tydzień, dwa lub dłużej, o każdej porze roku. Weekendy ma się wolne, a godziny pracy ustala każda farma. Może to być od 4 do 7 godzin dziennie. Oprócz zakwaterowania ma się oczywiście zapewnione pełne wyżywienie (często wegetariańskie), a oferta kierowana jest dla ludzi „młodych duchem”. Ciało musi być na tyle sprawne, by mogło pracować fizycznie. Ile będzie miało lat – nikt nie zapyta. Podróżując w ten sposób spotyka się ludzi z całego świata o podobnych zainteresowaniach i nawiązuje przyjaźnie, ćwiczy się znajomość języka obcego, dociera do miejsc o których nie śni się turystom podróżującym z biurami podróży, poznaje się życie codzienne mieszkańców danego kraju poprzez przebywanie z rodziną gospodarzy. Dodatkową korzyścią z takiego pobytu jest też możliwość nauczenia się, jak uprawiać rośliny i prowadzić chów zwierząt bez żadnych środków chemicznych - jak na ekologiczną farmę przystało. Jedynym warunkiem zostania WWOOF-erem jest ukończenie 18 lat. Dzieci i nieletni mogą podróżować pod opieką osób starszych. Należy jeszcze dodać iż konieczna jest znajomość języka obcego w zakresie minimum podstawowym. Trzeba być elastycznym jeśli chodzi o warunki mieszkaniowe, bo mogą być one bardzo różne: od tych podobnych, jak przed laty na tradycyjnej polskiej wsi, do luksusowych pokojów z wykafelkowanymi łazienkami i prysznicami. Dobrze jest być także osobą towarzyską i tolerancyjną, gdyż bardzo często przebywa się z wieloma ludźmi, nierzadko z odmiennych kultur. Trzeba też lubić pracę polową i domową, bo lepiej jest robić coś z przyjemnością niż z przymusu. Wszystkim, którzy lubią podróże i chcą spróbować czegoś nowego, serdecznie polecam spróbowanie bycia WWOOF-erem. Na przestrzeni kilku ostatnich lat odwiedziłam łącznie 9 farm we Francji, Anglii, Norwegii i Szwajcarii, a nie wykluczone, że w przyszłości wybiorę się jeszcze do Portugalii. To naprawdę wspaniała przygoda. Na dowód kilka fragmentów relacji z podróży po południowej Francji. La Garouffie Rano przywitało nas słońce ukazując w pełnej krasie miejsce, w którym przyszło nam spędzić kilka kolejnych dni życia. Klimat w tej części Francji był pośredni pomiędzy umiarkowanym a śródziemnomorskim. Rosły tam „zwyczajne - nasze” drzewa oraz gatunki bardziej ciepłolubne, jak cyprysy, kasztany jadalne, cedry, dęby zimozielone.
W górę droga wiodła do sąsiedniej wioski, w dół - nad górską rzekę. Dziennie przejeżdżały nią 2-3 samochody. Cisza, spokój, świeże powietrze i słońce, cały czas cudowne słońce (a w Polce było takie pochmurne lato...). Budziły nas jego promyki wpadające przez okno, dobranoc mówiły nam gwiazdy na przejrzystym niebie. Pierwszego dnia obejrzeliśmy całą posiadłość i poznaliśmy też naszych gospodarzy. Ona - Juliet, o włosach w kolorze marchewkowym, zajmowała się uprawą roślin, kozami i masażem leczniczym. On – Alan, ciągle chodził w czapce jak jakiś raper, grał na saksofonie i odpowiadał za resztę prac w gospodarstwie. stereotypowych wówczas, wyobrażeń. Spodziewałam się trafić na doskonale „zadbane” pola, gdzie każdy element pochodzi z natury i do niej wraca, istotne jest zmianowanie, sąsiedztwo roślin, a przy ich pielęgnacji - może fazy księżyca... Nasza farma była ekologiczna ale... z powodu biedy. Gospodarzy po prostu nie było stać na wynalazki cywilizacji i dawali sobie radę bez nich. Zadziwiające, że ludzie mogą tak żyć w bogatej Francji. Było to głównie podlewanie, pielenie, zrywanie owoców, sprzątanie, pomoc w kuchni. Zajmowaliśmy się także kozami. Musieliśmy je zaprowadzać i przyprowadzać z pola. Gospodarze używali ich jako doskonałego „odchwaszczacza”, gdyż zjadały
Breilwszystkoco napotkały na swej drodze. Za naszego pobytu „walczyły” z jeżynami, całkiem skutecznie usuwając te kolczaste krzaki. Nie mogłam się nadziwić, że nie kaleczyły ich ostre ciernie. Do miasteczka dotarliśmy pociągiem. Przyjechał po nas gospodarz (Mike) z dwuletnim synkiem. Pochodził z RPA, a jego żona (Anabel) z Anglii. We Francji mieszkali od kilku lat. Zawiózł nas do miejsca, gdzie mieliśmy spać i opowiedział o organizacji życia na farmie. Wszystko zapowiadało się zupełnie inaczej niż poprzednio. Gospodarze mieli mieszkanie w centrum miasteczka. WWOOF-erzy mieszkali w specjalnie wyremontowanym budynku z pralką, lodówką, telewizorem, video, zlokalizowanym na drodze dojazdowej do miasta, farma zaś znajdowała się wysoko w górach. Komunikacja odbywała się mini busem (tzw. vanem). Okazało się też, że będziemy dostawać pieniądze, ale za to będziemy musieli sami sobie kupować i przygotowywać jedzenie. Dzień zaczynał się o 6.30 gotowaniem śniadania i o 7.30 już trzeba było wsiąść do auta, gdyż spóźnienie groziło zostaniem i przymusowym „bezpłatnym urlopem”. Potem krótka przerwa w mieście na zakup chleba i jazda w górę na farmę. Farma ta dopiero się tworzyła i praca polegała głównie na podlewaniu świeżo posadzonych roślin wiadrami (poranny rytuał) i budowaniu kamiennych ścian podtrzymujących poszczególne tarasy. Co ciekawe - bez żadnego spoiwa. Cieszę się, że nauczyłam się tej ciekawej umiejętności. Zostawialiśmy „kawałek siebie” w ścianach, które mogą przetrwać nawet 50 lat… Les Cournettes Na trzecią farmę jechałam już sama, bo moi towarzysze znaleźli płatne zatrudnienie we Włoszech, a ja nie musiałam jeszcze wracać do kraju, pracować z nimi zaś nie planowałam, bo miałam zatrudnienie w Polsce. Miasteczko docelowe było bardzo małe, ale urocze. Telefonicznie poprosiłam, by gospodarze po mnie wyjechali, opisałam swój wygląd i miałam czekać godzinę. W końcu zatrzymał się ładny, niebieski Reno Clio, a w nim - starszy pan. Zagadał coś do mnie, a ja powiedziałam jak się nazywam. Zgadzało się, przyjechał po mnie. Nazywał się Michael i dobrze mówił po angielsku. Opisał mi charakter miejsca, w które się udawałam. To znowu było coś innego. Tym razem był to ośrodek zlokalizowany prawie na szczycie góry, w centrum rezerwatu przyrody. Odbywały się tutaj różne kursy edukacyjne, dotyczące np. rozwoju duchowego, zdrowego odżywiania, psychologii. Michel miał tutaj tematyczną księgarnię, a moja rola miała polegać na pomocy w kuchni i przy sprzątaniu pokoi po gościach. Jechaliśmy w górę, a Michel trzy razy zatrzymał samochód i wysiadł, aby pokazać mi miasta widoczne w dole. Widok był oszałamiający. Po przyjeździe w ramach zakwaterowania dostałam do swojej dyspozycji całą karawanę (duża przyczepa campingowa). Jedzenie tutaj było przepyszne. Trzy razy dziennie był „szwedzki stół” z bogactwem rozmaitych potraw i napojów. Na przykład na śniadanie z samych napojów było prawie dziesięć różnych (sok, kawa zwykła, kawa zbożowa, herbata, mleko, kakao, jogurt mleczny, jogurt sojowy). Na lunch zawsze coś na ciepło, głównie wegetariańsko, jednak zdarzały się także dania mięsne, aby nie narzucać gościom sposobu żywienia. Zawsze były desery, np. mleczne lub z mleka sojowego, wszelkie możliwe owoce. Obiad (właściwie kolacja) wyglądał tak, jak lunch, ale był jeszcze obfitszy. Do tego wszystkiego jeszcze, jak to we Francji, było wino... Agnieszka Jasicka agnes_ja@op.pl Więcej informacji w Internecie: http://www.wwoof.org/
|